Właśnie teraz ponosimy olbrzymie koszty chronienia kopalń i ryzyka kryzysu energetycznego z powodu blokowania przez rząd inwestycji w farmy wiatrowe na lądzie.
Nowe farmy wiatrowe, gdyby powstały, dostarczałyby dużo więcej taniej energii.
- To spadające zapotrzebowanie na węgiel było jedną z przyczyn, że rząd przez siedem lat utrzymywał przepisy nazywane zasadą 10H, która określą minimalna odległość wiatraka od domu mieszkalnego – mówi w rozmowie z MarketNews24 Bartłomiej Derski, ekspert WysokieNapiecie.pl. - Dziś płacimy za te decyzje wydając miliardy złotych na import węgla.
Od stycznia do sierpnia farmy wiatrowe i fotowoltaika w dużej mierze na dachach prywatnych domów dostarczyły ponad 19 terawatogodzin energii elektrycznej, to pozwoliło zmniejszyć zapotrzebowanie na węgiel kamienny o 8-9 mln ton.
Do końca roku te oszczędności na węglu wzrosną do kilkunastu milionów ton. Jednak może nam zabraknąć 2-3 mln ton węgla.
Tego problemu by nie było, gdyby nie blokowano rozwoju odnawialnych źródeł energii. Budżetu państwa nie obciążałyby na tak wielką skalę dopłaty do bardzo drogiego węgla.
Pozostajemy z zasadą zabraniającą lokowania elektrowni w odległości mniejszej niż 10-krotność wysokości turbiny, która sprawia, że inwestycje w elektrownie wiatrowe są niemożliwe na 99,7% obszaru Polski.