Wyniki niedzielnych wyborów do parlamentu europejskiego rozegranych w naszym kraju sugerują, że jesienią PiS sięgnie ponownie po samodzielną większość w Sejmie. Można w tym kontekście przypomnieć sobie moją zabawę historią węgierskiego BUX-a i WIG-20 sprzed 3 miesięcy („Przyjdzie taki dzień, że będziemy mieli na WIG-u BUX-a?„) i uaktualnić ostatnią z proponowanych wtedy analogii pomiędzy węgierskim rynkiem akcji za rządów FIDESZ-u a giełdą polską za rządów PiS-u.
Ta – żartobliwa – analogia jest oparta na synchronizacji cyklicznych dołków obu indeksów ustanawianych w trakcie pierwszych kadencji władzy FIDESZ (wrzesień 2011) i PiS (styczeń 2016). Wynika z niej optymistyczny wniosek, że trwały wzrost cen akcji na GPW właśnie się powinien zaczynać.
Do sprawy można jednak podejść inaczej. Tegoroczne wybory do Sejmu i Senatu zorganizowane zostaną 13 lub 20 lub 27 października albo 3 lub 10 listopada. Załóżmy, że odbędą się 27 października. Czyli do wyborów mamy 5 miesięcy. Wynik wyborów do parlamentu europejskiego sugeruje, że PiS te wybory ponownie wygra tak jak FIDESZ wygrał wybory 6 kwietnia 2014. Czyli mamy obecnie na WIG-u 20 sytuację taką jaka panowała na BUX-ie na 5 miesięcy przed wyborami z kwietnia 2014 czyli taką jak w listopadzie 2013.
W takiej analogii zanim pociąg na WIG-20 odjedzie a la BUX upłynie jeszcze sporo czasu:
Nie muszę chyba dodawać, że obu analogii nie należy traktować zbyt poważnie.
Bardziej na serio: wynik niedzielnych wyborów zbliża Polskę w kierunku systemu dwupartyjnego. To zrozumiałe: prowincjonalna klasa polityczna zwykle stara się kopiować rozwiązania przyjęte w metropolii, więc i nasz system ewoluuje w stronę wiecznej rywalizacji pomiędzy lokalnymi parodiami amerykańskich „miastowych” „Demokratów” i „wsiowych” „Republikanów”. Nie znam się, ale intuicyjnie sądzę, że to głupi pomysł: system dwupartyjny prowadzi do 1) nieprzyjemniej a być może i niebezpiecznej polaryzacji społecznej (podziału na tresowane we wzajemnej nienawiści dwa stada), 2) partyjnej bezideowości (zjednoczenie wielkich obozów obejmujących połowę społeczeństwa wymaga rezygnacji z pryncypialności) i 3) niestabilności w polityce (miotania się od ściany do ściany w kierunkach polityki z okresowymi masowymi czystkami w aparacie władzy).
Moim zdaniem lepszy dla Polski byłby układ trójpartyjny (z grubsza liberalni postępowcy, katoliccy konserwatyści i nacjonalistyczni narodowcy), bo 1) wymuszałby zawieranie opartych na łagodzących obyczaje kompromisach koalicji pomiędzy 2) ideowymi partnerami, z których – w typowej sytuacji – 3) któryś zawsze pozostawałby po wyborach przy władzy zapewniając częściową ciągłość prowadzonej polityki (a wrogość danej partii (współ-)rządzącej do aktualnej opozycji byłaby limitowana możliwością zawarcia z nią następnej koalicji rządowej). Co być może najważniejsze trójkowy układ umożliwiałby prowadzenie polityki gabinetowej i wymiany rządów – np. w reakcji na zmianę sytuacji geopolitycznej – bez konieczności organizowania przedwyborczych „seansów nienawiści” i demoralizującego manipulowania wolą „ciemnego ludu” by dopasowała się do wymogów polityki zagranicznej.
No ale ja się nie znam, więc być może to rozumowanie jest błędne.
Na koniec dla rozluźnienia bardzo dowcipna analiza polskiego redditora Klejnot__Nilu sprzed 2 dni przedstawiająca sposób w jaki główne polskie partie postrzegają same siebie oraz siebie nawzajem:
Podsumowanie: wyniki niedzielnych wyborów do parlamentu europejskiego w naszym kraju powodują, że żartobliwy scenariusz „przyjdzie taki dzień, że będziemy mieli na WIG-u BUX-a” pozostaje aktualny.