Fala spekulacji o wpływie końca luzowania ilościowego na rynki będzie stałym elementem rynkowego krajobrazu w 2013 roku, ale wbrew oczekiwaniom program nie znajdzie gwałtownego finału i nie powinien mieć konkretnej daty.
Globalne rynki akcji mają za sobą trudny tydzień, w którym na plan pierwszy wybiła się znów przecena w Tokio, gdzie tylko w czwartek Nikkei spadł o przeszło 5 procent. To kolejny z rzędu czwartek, w którym Nikkei pikuje strasząc graczy pytaniami o trwałość efektów luzowania ilościowego dla rynków akcji. W istocie w niespełna kilka dni Nikkei obniżył swoją wartość o przeszło 12 procent i po spadku w poprzednim tygodniu o 3,5 procent w minionym oddał 5,7 procent wprost wysyłając sygnał, iż okres swobodnego wzrostu cen akcji, ale też osłabienia jena został wyczerpany .
Na pierwszy rzut oka związek pomiędzy parą USD/JPY, Nikkei i indeksami amerykańskimi wydaje się luźny. W powszechnym mniemaniu bezprecedensowa, 50-procentowa zwyżka Nikkei była oderwana od innych rynków a jej genezą był radykalny program władz politycznych i monetarnych w Tokio, które wdrożyły swoją wersję luzowania ilościowego i postawiły sobie za cel podniesienie inflacji w Japonii do 2 procent. Starczy jednak spojrzeć na korelację pomiędzy indeksem DJIA a parą USD/JPY od początku roku, by jasne stało się, iż związek pomiędzy rynkami był więcej niż oczywisty. Sam fakt, iż w 2013 roku wzrost DJIA wynosi 15,3 procent, gdy USD/JPY zyskuje 16 procent, wskazuje na korelacje pomiędzy dwoma wydawało się odległymi rynkami.
Przy tak czytelnym skorelowaniu kursów zwrot na rynku japońskim, ale też na parze USD/JPY musiał przesączyć się na Wall Street, gdzie tydzień skończył się solidarnym spadkiem najważniejszych indeksów. Pochodną zwątpienia rozlewającego się z Tokio jest jednak nie tylko spadkowy tydzień na Wall Street, ale również powrót pytań o kondycję gospodarki amerykańskiej i związane z tym wątpliwości, jak zachowa się Fed i kiedy trzecia runda luzowania ilościowego (QE3) zostanie zakończona. Z punktu widzenia danych makro sprawa jest daleka od oczywistości. Raporty nie układają się w czytelny trend radykalnej poprawy w USA, ale potrafią zaskoczyć zwyżką cen nieruchomości o przeszło 10 procent, czy skokiem indeksów nastrojów, by chwilę później wysłać ostrzeżenie o spadku wydatków konsumenckich.
W takim kontekście w pełni zrozumiałe jest zachowanie giełd, które poruszają się od raportu do raportu podnosząc nerwowość na rynku. Również rynek obligacji wysyła sygnał, iż klimat wokół polityki Fed zmienił się na tyle dynamicznie, by najuważniej śledzone rentowności, które poruszają się w przeciwną stronę do ceny, znalazły się na poziomach najwyższych w roku. Inaczej mówiąc na rynku trwa ewakuacja kapitału z rynku długu, który razem z akcjami stawia pytania, kiedy Fed skończy program luzowania ilościowego. W praktyce oznacza to, iż gracze zaczynają skupiać się głównie na pytaniu co zrobi Fed i już tylko z tego powodu należy oczekiwać, jakiegoś sygnału ze strony Rezerwy Federalnej. Ostatnie protokoły wskazywały, iż Fed ostrzega rynek, że ciągle na stole są dwie opcje – zwiększenia lub zmniejszenia skali programu QE3.
Rynek zdaje się jednak ignorować tak ogólne oraz niepewne stwierdzenia i zaczyna samymi przepływami pieniądza głosować za jednym ze scenariuszy. Wydaje się zatem, iż racje może mieć Paul Volker, jeden z byłych szefów Fed, który sygnalizuje coraz mniejsze znaczenie QE3 dla rynków i gospodarki. W efekcie nadchodzi czas konkretnego sygnału ze strony Fed, iż QE3 ulegnie zmianie. Znając stosunek Bena Bernanke wobec działań banku centralnego w okresie Wielkiego Kryzysu, już teraz można założyć, iż Fed pod jego przewodnictwem nie wykona żadnego gwałtownego ruchu. W skrajnym przypadku będzie to sygnał zmniejszenia wielkości QE3 niż określenia punktu w czasie, w którym luzowanie ilościowego zastanie zakończone. Metaforycznie rzecz ujmując, jeśli Fed zdecyduje się skończyć QE3, to zrobi to raczej przez łagodne zmniejszenia dawki leku a nie radykalne podcięcie protezy, na której oparł rekonwalescencję pacjenta.
Adam Stańczak
DM BOŚ SA